piątek, 27 lutego 2009

Jako tako...

...wyszła puszka dla Misiątka. Laserowa drukarka nakłamała w kolorach, a Ciotka też się nie wysiliła i pracowała na 'odwal się'. A miało być tak pięknie, starannie, czysto, w ogóle ech i ach! Teraz niedoróbki będę chować pod warstwami lakieru i wyraźnie widzę że cokolwiek z niebieskim to sobie mogę darować. A tym bardziej, gdy na białym tle. A jeszcze tym bardziej, gdy z obrazka wyziera taki słodki pyszczek, a ja na nim to kłaczek zostawię, to błękitny odcisk palucha.


O kurcze, znowu zapomniałam, że jestem Daisy...

czwartek, 26 lutego 2009

Fajnie jest mieć informatyczne Mężysko

Moje wstawiło mi zegar na stronę. Niby nic, a bajer jest! Usiłowałam sama, ale gdzie mi do javascript(ów) i HaTeeMeLi. Zasadniczo blogger oferuje możliwość wstawienia gadżetu za pomocą linka, ale w przypadku mojego bloga zazwyczaj pokazywał mi wypięty tyłek (We are sorry, this gadget appears to be broken). Za jakiś czas zmuszę Mężysko, żeby mi zmieniło wygląd strony. Ale to dopiero jak już cokolwiek się rozwinę ;-)

środa, 25 lutego 2009

Nic z tego

Misiątko się rozmazało mimo zabezpieczenia lakierem poliuretanowym. I kicha. Miało być tak: A wyszło jakoś inaczej... Może mnie Mężysko poratuje firmową laserówką. Buuu...

Jakoś zniechęcona jestem...

...a pudełko dla Misiątka zdecydowanie nie chce współpracować. Wkleję sobie coś starego i pójdę namawiać rzeczone pudełko, żeby może jednak było bardziej uległe...

A atramentowa drukarka nie jest rozwiązaniem (przynajmniej dla mnie) na braki papierowe. Pierwszy obrazek mi się rozmazał, drugi odstawał po przyklejeniu. Z rozmazywaniem poradziłam sobie (chyba) za pomocą lakieru w spraju. Może lepszy papier kupię...

Butelka po bodajże wódce dębowej, gwiazdkowy prezent dla efki:

poniedziałek, 23 lutego 2009

Mądra Ciotka po szkodzie

W zeszłym tygodniu przygotowałam sobie zegar i toaletkę, takie tam drobiazgi, zmatowiłam, lekko postarzyłam, przetarłam kanty. Nawet tak mi coś zakołatało we głowinie, że wypadałoby się lepiej do tego przyłożyć, bo na toaletce politura dziwna... Tylko zakołatało. Następnego dnia okazało się, że zegar jest OK, farba się trzyma, nic tylko przyklejać obrazki. Tymczasem farba z toaletki schodzi pod paznokciem...

Ba, żeby to było takie proste. Pod paznokciem. Nad odrapywaniem tego badziewia spędziłam ostatnie półtorej godziny, szorowałam toto papierem ściernym, aż w końcu przerzuciłam się na najbardziej tępy z moich noży. Czyli poświęciłam daleko więcej czasu i kalorii (tyle dobrego), niż włożyłam we wstępne przygotowanie. Zapaskudzona łazienka i Ciotka z pylicą to przy tym drobiazg.

I oto przysięgam sobie uroczyście: nigdy więcej nie pożałuję czasu na przygotowanie przedmiotu do dekupażu. Zwłaszcza zmatowienie.

I tylko tyle dobrego, że gdyby wszystko poszło tak, jak planowałam na początku, to i na zegarze i na toaletce byłyby teraz przylepione tandetne maki. A tak, to już poczekam na papier z Polski. Z tego co zamówiłam i co dostanę od Agnieszki na pewno wymyślę coś ładnego :-)

niedziela, 22 lutego 2009

:-)

No to się udało! Wygrałam w konkursie Agnieszki, to chyba moja pierwsza wygrana w życiu, więc pyszczysko mi się śmieje od rana :-) Całe moje szczęście, że konkurs nie polegał na prezentacji własnych prac, hmmm...

A potem pojechaliśmy nad najbliższe morze, gdzie wiało jak cholera, ale i tak czuć było wiosnę!

Te trzy najbliższe ludziki to Daniela, Adriana i ja gnające na zbity pysk do morza (odpływ jest, więc polazło daaaleko):

A oto dowody na istnienie wiosny:


Zdjęcia trochę ciemnawe i nieostre, bo słońce było dzisiaj bardzo kapryśne, Mężysko narzekało. Ale spacer był udany.

Żonkile mnie zawiodły, liczyłam na zdjęcia. Chwaliłam się Elisse, że widziałam już pierwsze w tym roku, ale to nieprawda. Widziałam w ZESZŁYM roku, to jest pod koniec grudnia, dwa miesiące temu. Pierwsze. Żonkile. Ale nie tutaj, bardziej na południu, w Kornwalii. Tam cieplej. Tutaj właśnie wyszły z ziemi i za jakieś dwa tygodnie będzie żółto na każdym trawniku, pod każdym krzakiem i na poboczach szos! Nie mogę się doczekać :-)

sobota, 21 lutego 2009

Twórcza zazdrość :-)

Pozazdrościłam Agnieszce B. jej skrzyneczki z żaglówką, więc postanowiłam zrobić sobie obrazki w podobnym klimacie. Jeszcze trochę lakierowania przede mną, czego nie omieszkał ukazać aparat:

A tak wyglądały przed domalowaniem tła:

Tło domalowywałam po raz pierwszy i przy okazji nauczyłam się czegoś nowego - równo obcięte brzegi obrazka wyłażą złośliwie, łatwiej byłoby je ukryć, gdyby obrazek został po prostu nierówno wyrwany...

czwartek, 19 lutego 2009

I rób tu coś, człowieku...

Przeszłam się dzisiaj w celach poznawczo-rozrywkowych po tutejszym jednym sklepie ze wszystkim. Taki outlet na dwóch piętrach, sprzedają jak leci ciuchy z akcesoriami, siakieś pachnidła niższych lotów, trochę spożywki, badziewiaste zabawki i nieco wyposażenia domu i ogrodu. Więcej nie pomnę, ale, jak rzekłam, wszystko.

No i zła jestem, że siwo. Łobuzy, mają sprowadzane z Indii, z Tajwanu, z Chin (a jakże!) i z innych końców świata takie rzeczy jak ja mogłabym robić, tylko oni to mają za grosze! I wcale nie takie brzydkie, przyznaję z bólem. Napisane 'hend mejd', kto wie, może i rzeczywiście ręcznie, z niewielką tylko pomocą sztanc i pistoletów z farbą i lakierem, wykonane. Wszystkie mają takie same obrazki, ale co tam, nawet postarzenia mają co do szczegółu takie same. Żadna z tych rzeczy (duże tace, skrzynki, koszyki, półeczki...) w sklepie nie kosztowała więcej niż dziesięć, dwadzieścia funtów, z tego robotnik na początku łańcuszka zarobił może ze dwa pensy. Może, bo gdzieś niedawno wyczytałam, że więcej niż 600 mln Azjatów musi się utrzymać za mniej niż dolara dziennie.

No i co zrobić. Z jednej strony biedni ludzie zapierdzielający za miskę ryżu gdzieś w nielegalnych fabrykach produkujących tandetę na zachodnie rynki, z drugiej strony Ciotka, tfu, Daisy, która też chce za coś żyć. Z tym, że mniej niż dolar dziennie raczej nie wystarczy w tutejszych warunkach nawet na miskę ryżu. Póki co, nie zarabiam wcale...

Ale obawiam się, że nie jestem konkurencyjna :-[

wtorek, 17 lutego 2009

Przeglądałam sobie portal GW...

...i znalazłam notatkę o moim obecnym mieście! Nie rozumiem jedynie, dlaczego tekst jest okraszony pocałunkiem Madonny i Britney Spears 8-]

Aaa, i dlaczego na głównej stronie GazWyba Cheshire jest napisane z błędem?

Nieważne. Jutro lecę na Bank Quay zobaczyć i może obfotografować :-)

Internet mi oddali wreszcie, to wkleję, com sobie zapisała w Wordzie

Takie przemyślenia miałam przemądre od wczoraj. Zachciało mi się je opublikować, a tu tymczasem ups, Neta nie ma. Mężysko pogrzebało po kompie po czym oznajmiło mądrym tonem, że to serwery De.eN.eS-owe – i poszło sobie. Jak dla mnie mogło powiedzieć, że krasnoludki kurek z Netem przykręciły.

Ale o czym to ja miałam... A, odpaliłam Worda, żeby wyładować frustrację która we mnie buzuje... Na temat publiczny, że się tak wyrażę, o którym w tutejszych i tamtejszych mediach głośno. Dzieci – Szantel lat 15 i Alfik, 13, machnęły sobie potomka. Ja już nie wnikam w życie erotyczne nastolatków. Krew mnie zalewa, bo popaprani rodzice tych dzieci galopem polecieli do prasy rozkolportować to wydarzenie za pieniądze. Jeszcze na dodatek rozwiedziony tatuś bardzo się spieszył, żeby go mamusia nie uprzedziła. Nie doczytałam o jakie kwoty chodzi, pewne jest że media zarobią tysiąckrotnie więcej, niż wydały. Jak się rozeszło że idzie o kasę, zaraz pojawiło się kolejnych siedmiu teoretycznie możliwych ojców (na ten temat też staram się nie rozmyślać zbyt intensywnie).

No i co mnie tak wpieprza? Że te parszywe, żywiące się sensacją media, przemnożone przez poziom umysłowy tutejszych przeciętnych zjadaczy benefitów, doprowadzą w końcu do absurdalnej sytuacji: jakiś kolejny tatuś zechce zarobić kilka tysięcy funtów za bezdurno, zatem namówi swojego tym razem jedenastoletniego syna (im młodszy tym bardziej wzruszająco prezentuje się na zdjęciach w The Sun), żeby bzyknął dwunastoletnią córkę sąsiadów. Kasę wyda się na wypasiony samochód i piwsko, a także wakacje all inclusive na Bali, narodzonego potomka jak zwykle utrzyma państwo, a poza tym kto by się tym przejmował.

A państwo oczywiście nie ma żadnych mechanizmów, żeby zapobiegać takim przypadkom. Jedyne co rządowi przychodzi do głowy, to rozdawać w szkołach środki antykoncepcyjne jedenastolatkom, bo zakładają (naiwniaki), że dziesięciolatki są jeszcze za młode. Próbowano zdaje się kiedyś wprowadzić kary pieniężne dla rodziców, których dzieci wagarują, ale nie było z czego zabierać, gdyż większość tych rodzin żyje na benefitach. To dlaczego nie skonstruować przepisu, że rodzice niepełnoletnich rodziców zostają z automatu skazani na tysiąc godzin prac społecznych? Niech strzygą trawniki lub opiekują się staruszkami w domach opieki. Mało prawdopodobne, że będzie to miało wpływ na ich życie rodzinne i pracę, bo zazwyczaj jednego i drugiego brak. Ale byłaby szansa, że zaraza nastoletnich ciąż nie przeniesie się na przyszłe pokolenia.

Tylko czy warto podpadać elektoratowi?

poniedziałek, 16 lutego 2009

Aaa... Chlebki dwa...

Zbierałam się do pieczenia chleba od paru dni, bo zakwas w lodówce już się prosił o wsparcie. Przepis wzięłam stąd, ma on tę przyjazną cechę, że mnie jeszcze nie zawiódł :-) Na tej stronie jest zresztą mnóstwo przepisów a także instrukcja 'krok po kroku' jak zrobić zakwas i upiec chleb. Autorka odwaliła kawał dobrej roboty. Sądząc z ilości komentarzy, mnóstwo ludzi chce jeść porządny, pachnący chleb. Mnie to niestety niekoniecznie wychodzi na zdrowie, na tutejszym pieczywie schudłam w krótkim czasie ponad 10 kilo, a teraz wracam do 'normy' ;-)
Jeszcze nie kosztowałam, bo za ciepły, ale podejrzewam że będzie smaczny jak zwykle...

W przerwie między rośnięciem a pieczeniem chleba znęcałam się nad zegarem i toaletką:

Dylemat

Grzebałam dzisiaj po Necie za obrazkami maków dla Duśki. Zegar zachciała mieć, jeden z tych, co je nabyłam ostatnio.

No i grzebałam, grzebałam aż wygrzebałam:

(Ściągnięte ze strony http://www.4-hobby.com)
Jest to zdjęcie aplikacji, obrazek bardzo łatwo za pomocą drukarki przystosować do deku. Zresztą różnych innych aplikacji jest tam ogromnie dużo.

No i właśnie. Jak to z prawami autorskimi do wzoru? Brać ile wlezie, bo kto mnie sięgnie przez Ocean? A może jednak szukać darmowych grafik w sieci? Ja wiem, nikt mi głowy nie urwie, jeśli zrobię coś dla siebie. Ale ja przecież o sprzedaży myślę. Hmmm, teraz się będę gryzła.

niedziela, 15 lutego 2009

Tadam! Biorę udział w konkursie!

Moja imienniczka, której bloga obserwuję od paru miesięcy, ogłosiła konkurs, o którym można poczytać tutaj. Zatem i ja galopem ruszyłam do udziału w konkursie, bo nagrody cenne :-)

Trudno wybrać tę najpiękniejszą wśród mnóstwa prac. O każdej można napisać to samo: jest piękna, przemyślana, dopracowana... Ja jestem zazdrosny człowiek i właściwie to nie powinnam wklejać do swojego bloga zdjęć nie moich, przepięknych rzeczy. Ale zrobię to w ramach walki z sobą.

Najbardziej podoba mi się ta skrzynka...

...bo ma wszystkie te cechy, które opisałam powyżej, a poza tym spowodowała, że się rozmarzyłam... Heh, żeby tam jeszcze wrócić:
(Jezioro Niegocin, fota Mężyska)

sobota, 14 lutego 2009

Czytam właśnie kolejnego bloga o WŁASNYM DOMU. Gul mi skacze, tak bardzo chciałabym mieć kawałek swojego miejsca tutaj, nie tę ciemną norę gdzie nawet nie ma porządnej kuchni. Trzebaby było jakoś się określić i nabyć coś własnego, ale czy chcemy zostać w Warrington? Uch, nie takie to proste. I jak sobie pomyślę, że aby kupić coś tutaj, musimy sprzedać nasze mieszkanie z widokiem na Szyndzielnię i Skrzyczne, to coś mi się robi. A z drugiej strony - przecież i tak nas tam nie ma, no to może niech kto inny się cieszy z widoku! Pamiętam, jacy byliśmy zaskoczeni po zakupie mieszkania, oglądaliśmy je zawsze w niekorzystnych warunkach, bo to jakaś parszywa pogoda była, żadnych widoków z tego 7 piętra. A potem, gdy już wleźliśmy w swoje WŁASNE kąty na początku wiosny, nagle się okazało że to mieszkanie z bonusem. To ja chyba dołączę zdjęcia... (Wszystkie zrobione przeze mnie lub Mężysko z naszego balkonu na Złotych Łanach).

Zbliżenie na wieżę radiowo-telewizyjną na Skrzycznem:


Wieczór nad Złotymi Łanami:

Czasami bywało groźnie...

...ale na krótko...

Duże osiedle w dużym mieście. Ale całkiem ładne, prawda?

Niskociśnieniowe Walentynki

Tja, pogoda taka zupełnie tutejsza. Cały dzień w rozjazdach i ja się pytam, po co to wszystko? Próbowaliśmy z Mężyskiem obwąchać tutejszy rynek, czy mam szansę zacząć sprzedawać coś swojego. No, niby po okolicznych bogatych miasteczkach typu Nantwich czy Tarporley bywają sklepiki, gdzie można spróbować coś upchnąć. Dzisiaj tylko robiliśmy rozeznanie gdzie co jest, bez klamotów i leafletów. Ale kompletnie nie wiemy, jak się zabrać za rozmowy pożal się, Boże, biznesowe. Informatyk i chemik, handlowcy od siedmiu boleści. No, ale ale, nie mirmiłuj, Ciotka!


(Obrazek ściągnięty ze strony: http://www.kazet.bial.pl Co prawda mogłam zeskanować coś z komiksu, ale wieczór leniwy taki...)

Z drugiej strony jak zabrać się za 'produkcję', kiedy do tej pory zajmowałam się deku zupełnie amatorsko i dla przyjemności? I jeszcze przy tym, że rynek materiałów do deku tu praktycznie nie istnieje - na ile ja jestem to ocenić. To co znalazłam w Sieci doprowadzić może do konwulsji, a jak się napaliłam na cudowny papier znaleziony przez Gógla, to Mężysko ściągnęło mnie za nogę na ziemię - sprzedają to za Oceanem. Ja wiem że mogę sobie sprowadzić wszystko z juesej, Włoch czy nawet z Mongolii, ale przecież nie o to chodzi, wolałabym wszystko pomacać przed nabyciem ;-)

A może właśnie o to chodzi? Nie ma tu rynku deku, są za to chińskie podróby w Dunelm Mill. Ciotka, postaraj się, to twoja wielka szansa :-)

Nawiasem mówiąc, jednej pani w sklepie z antykami bardzo podobała się moja torebka za 4 funty + odrobina stokrotek:



Ha! W tym kraju na pewno są babeczki z Polski, które te problemy już rozwiązały. Tylko jak do nich dotrzeć?

piątek, 13 lutego 2009

Rychło w czas się połapałam, że dziś piątek trzynastego...

...a tu tymczasem taki sympatyczny dzień. Raz, że te zegary nabyłam. A dwa, że Mężysko daty pomyliło i dostałam kwiatka z okazji Walentynek :-) Pycho mi się cieszy i jeszcze mam pimm'sa z sokiem grejfrutowym. A w tle leci Bukartyk 'Dla ciebie gotów jestem umrzeć'.

Tudej wygląda na pierwszy dzień wiosny, oby...

Ha! Wybrałam się do sklepu z klamotami po zegar. Swędzą mnie ostatnio łapeczki, zrobiłabym coś nowego. Przed Świętami te zegary stały po 12 funtów, czyli tak sobie średnio. Jak na chińskie badziewie to nie za tanio. Kupiłam wtedy jeden na prezent dla Mężyska i wydekupażowałam go w ptaszki ;-) Wiedziałam, że po Świętach będą przeceny i czaiłam się na zakup kolejnego. I tak spadały co 2 funty, ostatnio były już po 6, więc postanowiłam nabyć dwa takie. Dzisiaj przyszłam i - o radości!!! - są już po jedyne 4Ł. Wzięłabym nawet ze 3, ale rączki mam ino dwie i to krótkie. A oto zdobycz:



A tu jeszcze ten gwiazdkowy mężyskowy:



Tak coś mi się widzi, że z jednej dzisiejszej zdobyczy i toaletki widocznej w poprzednim poście trzeba zrobić komplet. A wszystko dla kasy, oszszywiście!

czwartek, 12 lutego 2009

Jak się czuje nowicjusz na bloggerze?


Na razie chce mi się z siebie śmiać. Moja niewyżyta potrzeba wypowiedzi niniejszym ma wreszcie znaleźć ujście, huehue. Zamiast słać mejle do Ewek i innych koleżaneczek, będę (znaczy, sobie tego życzę...) pisać bloga, a rzeczone koleżaneczki zajrzą tutaj, jeśli zechcą. A jeśli nie będą 'komciować', to ja zaleję się łzami i styknie... ;-) Blog będzie, jak podejrzewam, dotyczył głównie dekupażu, a także życia w Wielkiej Brytanii, niezwykle to oryginalne.

Póki co spróbuję rozgryźć, o co w tym wszystkim chodzi, jak zamieszcza się posty, zdjęcia i inne takie miłe rzeczy niezbędne w pamiętniku. O, a może każdy post zaczynać od frazy 'Mój kochany dzienniczku'? A, nie, jednak nie... W moim wieku to już nie wypada :-)

Należy napisać, dlaczego Ciotka. Bo tak, bo nazwali mnie tą ksywą koledzy z akademika, pewnie z 15 lat temu. Żywię do tego nicka niewysłowiony sentyment, ale mogą się tak do mnie zwracać jedynie ludzie, z którymi kiedyś pogrywaliśmy w Warhammera. Nikt poza tym! Na imię mam Agnieszka, w UK Aga, a firma którą mam nadzieję rozhulać w tym kraju będzie się nazywała Daisy, bo Sunflower brzmi za długo.

Interesujące to, swoją drogą, zjawisko - pisanie bloga w eter. Gdy pisałam papierowy pamiętnik, jakoś nie brałam pod uwagę żadnych czytaczy, zakładałam (poniekąd słusznie), że nikt tych zeszytów nie przeczyta. Tymczasem jednak konwencja bloga internetowego narzuca pisanie pod publiczkę. Dziwne. Od pierwszego posta?

A słucham właśnie 'Z pragnienia w pragnienie' Tadeusza Woźniaka...