niedziela, 20 grudnia 2009

Merry Christmas czy coś w ten deseń

Ostatnio żałośnie skarżyłam się, że nie mam co na siebie włożyć z okazji christmas party w firmie Krasnoluda. Problem ten poniekąd rozwiązałam, w ostatniej chwili kupiłam znośną bluzkę i eleganckie spodnie, do tego dowiesiłam kawałek w miarę eleganckiej biżuterii i poszłam. Na miejscu okazało się, że rozpacz i rozterki były zupełnie nie na miejscu, bo moje pojęcie elegancji mija się zasadniczo z tutejszym. Prawdopodobnie obie z Justyną wyglądałyśmy jak wsioki, bo tu jednak nosi się dyjamenty, najprawdziwsze złoto i cekiny, w dobrym tonie jest także mieć na wierzchu jak najwięcej ciała. Trudno, ale nie przewiduję u siebie poprawy w przyszłym roku ;-)

Co do tego 'party', to składało się z morza alkoholu i niewielkiej ilości paskudnego żarcia, odbywało się w ogromnym pomieszczeniu i - co zdziwiło nas przeogromnie - oprócz imprezy krasnoludowej firmy równolegle odbywały się co najmniej dwa inne X-party, a także jedno wesele. Na początku byłam zacukana i zgorszona, że jest zwyczajnie i rozrywkowo, zamiast podniośle, ale po prawdzie ludzie bawili się świetnie, trąbili sobie prosto w uszy ze świstawek, puszczali pierdzące baloniki, obsypywali wstążkami i klepali po plecach. Jakość jedzenia nikomu nie przeszkadzała (w końcu przyzwyczajeni są), zaczęły się wędrówki między stolikami, żarty, anegdoty i ogólnie było fajnie. Żeby nie było wątpliwości, nie wspierałam się nadmiernie alkoholem, ale w pewnym momencie połapałam się, że skaczemy z Justyną jak dwie wariatki po parkiecie i - proszę państwa - nigdy nie będę za stara, zbyt gruba czy chuda, nieodpowiednio ubrana czy za mało piękna, by bawić się dobrze na firmowej imprezie w Wielkiej Brytanii, a do królowej i tak mnie pewnie nie zaproszą, więc najwyższy czas wrzucić na luz. A żeby było sympatyczniej, to dosiadł się do nas jeden z krasnoludowych kolegów, zaczął gadać o żeglowaniu, a na koniec zaprosił nas na rejs swoją łódką. O! Po morzu pływa, przez Kanał do Francji i główną Wyspę też zdarza mu się czasem opłynąć. Czekam na wiosnę :-)

Justyna, o której przed chwilą pisałam, to żona Andrzeja, z którym Kuba pracował w dwóch firmach w Polsce, a następnie polecił go swojemu szefowi w firmie w Warrington i - jak widać - przejęła go kolejna firma. Andrzej pracuje zdalnie, z kraju, do UK przyjeżdża czasem na firmowe spotkania. W piątek przed imprezą chłopaki poszli do pracy, a my z Justyną w miasto. Oto parę wrażeń utrwalonych na zdjęciach:Ale Justyna mówiła, że i w Polsce są ciuchy takie, jak wiszą w tutejszych sieciówkach. Czyli że są sinozielone, fioletowe i koszmarne. A gdzie moje ukochane, ciepłe brązy, rudości i butelkowe zielenie? Buuu...

wtorek, 15 grudnia 2009

Jeszcze się nie rozpuściłam...

...chociaż pada i pada, i pada... Chyba od miesiąca nie zdarzyła się przerwa w deszczu dłuższa niż jeden dzień. W radio mówili, że tegoroczna jesień jest najbardziej mokrą jesienią od czasu, gdy zaczęto rejestrować takie rzeczy. Bue. Kupiliśmy urządzenie do osuszania powietrza i pracuje bez przerwy, niemniej jednak szyby spływają wodą. Od wewnątrz. W chacie zimno, mam doła, i nie spodziewam się, że mi przejdzie przed wiosną. Parszywe samopoczucie potęguje fakt, że za parę dni w Kuby firmie odbędzie się christmas party i nie mam się w co ubrać, bo przytyłam, i to sporo. Coraz bardziej rozpaczliwe wizyty w tutejszych sieciówkach doprowadzają mnie do rozpaczy! Jedna jedyna szmata, którą EWENTUALNIE zgodziłabym się wciągnąć na grzbiet, okazała się kosztować 130 funtów, no z czym do ludzi! Ciuchy koszmarne są we wszystkim, kolory, fasony, jakość materiałów... W tym sezonie postanowiono, że wszystko, co nie jest przygnębiająco fioletowe lub zimno-zielone, będzie w różyczki. Pierwsza taka bluzka nawet mi się spodobała, akurat nie było na mnie rozmiaru, więc odpuściłam i dobrze. Bo potem w każdym kolejnym sklepie widziałam WSZYSTKO W RÓŻYCZKI!. Find your own style, pod warunkiem, że chcesz się owijać w dzianiny ze sztucznych włókien, drukowane w takie czy śmakie róże, zasadniczo czerwone na czarnym tle, ale zdarzają się granatowe lub szare... Odstępstwem od różyczek jest ordynarna krata, koniecznie z wplecioną złotą nitką, no i oczywiście cekiny, cekiny, cekiny... Zbliża się wieczór sylwestrowy, więc wszystko musi ociekać fałszywym złotem i diamentami. Nie chcę cekinów, no litości! Proszę sobie wyobrazić fokę porośniętą rybią łuską - to ja w cekinach, fuuuuj... Co do fasonów kiecek i tunik - moja babcia z upodobaniem nosiła takie workowate fartuchy, niemniej jednak było to w czasach głębokiego komunizmu, a babcia wtedy miała zdrowo po sześćdziesiątce.

No dobrze, nie jest tak całkiem dennie. W niedzielę była niezgorsza pogoda, więc - mimo, że dzień krótki, a wstało nam się późno, pojechaliśmy do Romsey. To takie małe miasteczko, rzut beretem od Southampton. Jest prześliczne, pełne małych domków , a w centralnym punkcie stoi ogromne opactwo. Zdjęć, ze względu na w kratkę pogodę, wyszło niewiele:A takie było zakończenie dnia - festiwal kolorów na chmurzącym się niebie :-)
Chciałam jeszcze podziękować dziewczynom, które pamiętają o mnie i wysyłają ponaglające posty - babeczki, wrócę do żywych, niech no tylko przestanie padać... ;-)

czwartek, 26 listopada 2009

Przegapione prezenty

Dzisiaj od AgnyDz dostałam takie wyróżnienie:A dawno temu od Aleksandry takie:Dziewczyny - oczywiście - dziękuję Wam serdecznie :-) To miłe, że ktoś docenia mojego zaniedbanego bloga. Sama nie wyróżniam nikogo, bo, po prostu, nie umiem wybrać...

środa, 25 listopada 2009

Tęcza nad Cranbury Road

Meteopatką jestem, niestety. Od paru dni jest paskudna pogoda, wieją silne wiatry, uch... Czuję się, jakbym żyła metr pod wodą, ciągle mam zatkane uszy i nie jestem w stanie nawet słuchać muzyki, bo każdy dźwięk dociera do mnie zniekształcony i przedziwny. Niskie ciśnienie mnie dobija, nie chce mi się wychodzić z domu, nic robić, nawet spać... Krasnolud wyjechał do klienta na dwa dni, nockę miałam z głowy, źle mi samej.

No, ale dzisiaj wyszło słońce. Na chwilę, jak się następnie okazało. Siedziałam zachwycona w rozświetlonym słońcem salonie, a tymczasem z drugiej strony mieszkania nadciągały ciemne chmury. Połapałam się w momencie, gdy po tej rozświetlonej stronie zaczął walić grad, nic sobie nie robiąc ze słonecznego nieba... Poleciałam do pracowni - z tamtej strony nie padało, dziwne... Była za to tęcza:Teraz za to leje...

Z nowości - na nic moje marzenia o bezgrzybiu. W łazience się już pojawił się pleśniak, nad oknem. W sumie trudno się dziwić, wychodzą na jaw pewne cechy mieszkania, nad którymi nie zastanawialiśmy się przy wynajmie. Mianowicie dwa strategiczne pomieszczenia - kuchnia i oczywiście łazienka - nie mają ogrzewania. No, wcale nie mają. Nie mają także wentylacji. Okna to nie wszystko, zwłaszcza gdy na zewnątrz jest wilgotność 99% i nie zanosi się na zmianę klimatu. W planach mamy zakup osuszacza powietrza, ale jakoś się to odwleka. Bue.

wtorek, 17 listopada 2009

Zapraszam do saloonu

Słońce wyszło dzisiaj jakby bardziej zdecydowanie. Pogoda przepiękna, serce rwie się w plener, tymczasem jednak rotawirus trzyma mnie w okolicach kibelka... Podobno pyszny bigos wczoraj ugotowałam, tak twierdzi Krasnolud. Być może, bo ze względu na gadzinę w żołądku przyprawiałam na czuja, bez kosztowania. Jako hobbit potrafię ze wszystkiego przygotować danie zdatne do spożycia, aczkolwiek ostatnio popełniłam wyjątek od reguły. Kuba wysłany do marketu po mielonego indyka przyniósł mielonego barana, bo drobiu rzekomo nie było. Baraninę jadłam do tej pory tylko raz i to bez przekonania, ale skoro już miałam ją w lodówce, należało zrobić posiłek. Tja... Najpierw rzuciło mną o ścianę przy smażeniu, ale czytałam gdzieś, że do barana trzeba przypraw. Dodałam więc czosnku i ziół prowansalskich i marzyłam, by na chwilę stracić węch. A potem to skosztowałam i na obiad była parówka z musztardą, baranina poszła w kubeł. Nigdy więcej!

Zaraz, a ja w tytule na salony zapraszam. No dobrze, oto zdjęcia:
Widok na komody ze sklepu z używką, ta jasna plama to ława z tego samego sklepu.
Obrazki i kwiatki ułożone w drabinkę, pod spodem kanapa nówka sztuka prosto z Chin, ale kupiona w Argosie...
Widok na stół z charity shop, na nim obrus z carboot sale ;-)
Komody w innym ujęciu.
Zbliżenie na 'Tereskę', ale oczywiście aparat ustawił ostrość na bluszcza...
Papirus, który wiele już widział ;-) Pamiętasz, Siorka, to z gałązki od Ciebie... (Uwielbiam tę roślinę, pierwsze gałązki dostałam od sekretarki Ewy ze szkoły, w której kiedyś pracowałam, potem hodowałam go u siebie w Bielsku, rósł jak wściekły i nie mieścił mi się w chacie, więc rozdawałam komu się dało... Jest teraz u Ewki, teściowej, szwagierki, Siorki, w chińskiej knajpce w BB, a ostatnio przemyciłam go do Anglii. Teraz hoduję małego na rozdanie.)
Durnostojki na osłonce od kaloryfera. Może kiedyś poukładam je jakoś z sensem...
Ceramiczne liście od Ani z jezior :-)
No i ostatnie spojrzenie...

To by było na tyle liwigrumu. Brakuje mi w nim jeszcze zdjęć w ikeowskich ramkach i drewnianych paszczaków, które zawsze przyklejaliśmy do ścian, ale uznaliśmy, że tu damy spokój. Za dużo potem roboty z odklejaniem tego i przywracaniem stanu wyjściowego, wrócą dopiero we własnym domku...

poniedziałek, 16 listopada 2009

Coś się ruszyło ;-)

Udało mi się wreszcie doprowadzić coś do końca (prawie, bo niezbędych jest jeszcze kilka warstw lakieru). Skorzystałam z okazji, że pokazała się odrobina słońca i naprędce zrobiłam zdjęcia. Nowość stanowią tu tacka, świeczniki i małe pudełeczko; lampa i szkatułka powstały kiedyś tam...
Inne rzeczy próbuję na razie wykończyć, o ile one nie wykończą mnie ;-)

Chciałam wstawić jeszcze zdjęcia urządzonego z grubsza salonu, ale słońce robi jakieś sztuczki i fotki są prześwietlone albo niedoświetlone albo dwa w jednym. Spróbuję wieczorem, o ile nie będzie lało. Natomiast wczoraj byliśmy na wycieczce nad morzem i tu parę widoczków na sosny, Southampton Water, Isle of Wight oraz kitesurfingowca:Spacer niestety był krótki, gdyż Ciotka podłapała jakieś świństwo, rotawirusa czy inną cholerę. Co tam wyrzygane śniadanie, gorzej, że ominęła mnie wczoraj kolacja z Kisielami - Kuba pojechał spotkać się z nimi, a ja tkwiłam w chacie i popijałam rumianek. Bue...

środa, 4 listopada 2009

Niemoc twórcza

Dopadło mnie i koniec, nie jestem w stanie zdekupażyć najprostszej rzeczy :-( Wyobraziłam sobie pudełko, przykleiłam serwetkę na wieczku - nie wyszły mi przecierki... Szkatułkę z karbutsejla obmacuję od paru dni i nie mogę się zdecydować, co chcę z nią zrobić. Najwięcej nadziei daje mi inna szkatułka, też z drugiej ręki, wyszperałam ją w sklepie z używanymi meblami. No, ale... Snują mi się po głowie motywy grzybowe, a do szkatułki jakoś to nie pasuje.

Siorka ostatnio skarżyła się, że brak u mnie wpisów. To też twórcza niemoc, Siorko, ale podejrzewam, że jesień w tym macza paluchy. Co prawda ciepła ta jesień jest i nawet niekiedy słoneczna, ale jednak już listopad... Zdjęcia z ostatniego spaceru właściwie nie nadają się do pokazania, ale co tam. Pokażę ;-)
(O proszę, taka pogoda była 1 listopada... Wicher urywał głowę, ale, co dziwne, było ciepło...)
(Ta roślina to dla mnie kwintesencja jesieni, a murek wygląda jak wyjęty prosto z 'Tajemniczego ogrodu'. I wszechpotężny zapach pleśni wokół... Przedziwne miejsce.)

A teraz coś, co mnie dobiło. Chodziliśmy z Krasnoludem po terenach lokalnego klubu żeglarskiego, snując plany na wiosnę. Klub jest nad zatoką, co oczywiste, wokół mnóstwo sosen i innych przyjemnych roślinek, poza tym hektary trawników, po których (niestety) biegają psy. Jak wygląda trawnik, każdy wie... Angielski trawnik przy angielskim klubie żeglarskim wygląda tak:(Tak, to maślaki. Mały fragment trawnika. Tony maślaków rosną tam, gdzie Anglicy wyprowadzają swoje burki. Byłam zrozpaczona...)
(...ale prawdziwa rozpacz mnie ogarnęła, jak zobaczyłam za ogrodzeniem taki widok... Prawdziwe, piękne, zdrowe kozaki, żaden upierdliwy burek nie ma dostępu i ja także nie mam dostępu. Stałam przed tą siatką i rzucałam mięchem. Gdybym miała najmniejszą szansę przeleźć, zrobiłabym to i kichała na opinię.)

Tyle zdjęć, natomiast, oczywiście, nie tylko na spacery chodzimy. Zaczęłam zwiedzać miasto, co przy mojej 'orientacji' w terenie jest ogromnym wyzwaniem. Zgubiłam się dwa razy, mimo, że chodzę z planem miasta w łapce. Raz wsiadłam do niewłaściwego autobusu, ale kierowca naprostował mi ścieżkę... Z punktu widzenia turysty Southampton jest wyjątkowo nieciekawe, przynajmniej te fragmenty centrum, które już widziałam. Natomiast jeśli chodzi o szoping, no! Szaleństwo, w galerii handlowej w centrum też udało mi się zabłądzić na trochę. Coś jeszcze? Hmmm, musiałam gadać po angielskawemu, bo powoli zaczynam się rejestrować po agencjach pracy. Dałam radę, co odnotujmy jako sukces.

Aha, no i kupujemy meble do liwingrumu, żeby wreszcie żyć w sposób cywilizowany. Udało nam się dorwać w charity shop nieużywany, drewniany stół z krzesłami, a w sklepie z meblową używką - dwie spore, drewniane komody. Salon powoli zaczyna wyglądać okazale, o ile nie patrzy się w kąt, gdzie nadal stoją rowery ;-) Zdjęcia będą, jak kupimy sofę. Co do chałupy, na razie nie zepsuło się nic istotnego poza (tak jak przypuszczałam) włącznikiem światła w łazience i klamką od spłuczki. Krasnolud naprawił już.

Aaaa, no dobrze, skoro piszę rzadko, to hurtem wstawię wszystko, co tam się działo ostatnio. Chyba nie pisałam (ale jak ktoś zagląda na bloga AgiB, to wie), że zrobiłyśmy z Minstrellą gazetkę o grze Margonem, 'Gońca z Rivendell'. Ostatnio wyszedł drugi numer, pod koniec września - pierwszy. Ja składałam, bo potrafię.

wtorek, 20 października 2009

Za oknem smętnie...

...na szczęście łykend mieliśmy ładny. Oto kilka zdjęć okolicy naszej chaty, wszystkie zrobione w trakcie jednego spaceru.

To park, długi i nieco bagnisty, ale wygląda całkiem jak las i jest w ŚRODKU wielkiego miasta :-) Grzybów nie stwierdzono...
...tylko jakieś borostwory...
Tę różę wypatrzyliśmy po wyjściu z 'lasu'. Romantyk zapewne westchnąłby na temat piękna southamptońskiej jesieni, ja jednakże rozpaczam nad winem z dzikiej róży, którego nie zrobię w tym roku (ale będę wiercić dziurę w brzuchu Krasnoludowi, może kupimy niezbędne akcesoria...)
Taki widok zaskakuje po wyjściu z parku...
Ciotka nawet znalazła na plaży kamyki do zbierania...
...ale tu brutalna rzeczywistość - Southampton to miasto portowe :-)
Wystarczy jednak oddalić się od zatoki o kilka uliczek - oto mały, wiejski kościółek...
...i całkiem pogodny cmentarz tuż obok.

Spacer był fajny i przeżyliśmy tylko jedno rozczarowanie - okazało się, że w okolicy nie ma żadnego porządnego pubu w rodzaju naszego 'Jelonka' z Warrington. A miałam chęć na 'pint of ale' na świeżym powietrzu...

A, i jeszcze historia z życia Ciotki:

Z Krasnoludem jesteśmy parą od kilkunastu lat, prawdopodobnie czternastu. Po jakimś czasie wspólnego życia wzięliśmy ślub i fajno :-) Ostatnio nawet, 17 października, świętowaliśmy rocznicę. Jakież było więc nasze zdziwienie wczoraj, 19 października, gdy zadzwonił Kisiel z życzeniami z okazji rocznicy ślubu (nie to, żeby pamiętał sam z siebie, po prostu ma pamięć zewnętrzną, która mu wysyła informacje o rocznicach). Zdziwiona Ciotka przegrzebała więc papiery i znalazła odpis aktu ślubu. Szok!

Okazało się, że rocznicę ślubu rzeczywiście mamy 19-go, i była to SIÓDMA rocznica, nie ÓSMA, o czym byliśmy przekonani.

Wydaje mi się, że normalne kobiety pamiętają o takich sprawach...